W cyklu „Inaczej o sztuce” 03.01.2017 r. odbyło się spotkanie z drem Piotrem Laskiem, zatytułowane „Rokokowe kokoty i pobożni mieszczanie”
Odmalowywanie rozpusty
Określenie „akademicki” ma dziś raczej negatywne konotacje. Wśród proponowanych przez słowniki synonimów tego słowa znajdziemy takie wyrazy jak „szablonowy”, „sztampowy”, a nawet „bezwartościowy”. Nie spodobałoby się to Ludwikowi XIV, patronującemu utworzonej w 1648 roku paryskiej Królewskiej Akademii Malarstwa i Rzeźby. Miał przecież prawo być dumny z nowatorskiej instytucji, która wypracowała metody zarządzania działalnością artystyczną pozwalające zmienić sztukę rozumianą jako rzemiosło we wzniosłe powołanie budujące prestiż narodu. Sformułowanie „obraz akademicki” w XVII wieku brzmiało dumnie. Oznaczało dzieło powstałe w rezultacie gruntownych studiów, piękne, podejmujące niebłahy temat (najlepiej historyczny, religijny lub mitologiczny), godne stypendium artystycznego i prezentowania na wystawach malarstwa. Sen z powiek spędzało niestety akademikom rokoko.
Opisywane czasem jako końcowa faza baroku, w istocie było jego przeciwieństwem. Skostniały ceremoniał Ludwika XIV zastąpiła regencja Filipa Orleańskiego, który pozwolił sztuce wyjść z ram dworskiej etykiety. Zamiast bogów i proroków na obrazach coraz częściej pojawiały się frywolne arystokratki flirtujące z wystrojonymi galantami. Miejsce posągowych piękności baroku zajęły filigranowe kobietki o różowych policzkach i drobnych usteczkach porcelanowych lalek. Malarze rozjaśniali palety, dynamizowali kompozycje, ćwiczyli lżejsze pociągnięcia pędzla. Obrazy miały być raczej przyjemne niż poruszające, bo zachłyśnięci dobrobytem arystokraci zaczęli postrzegać świat jako jeden wielki plac zabaw. Koszty się nie liczyły: metresa Ludwika XV madame de Pompadour potrafiła pojawić się na raucie w sukni wartej tyle liwrów, ile trzeba było zapłacić za dobrze prosperujący majątek ziemski.
Akademiccy malarze, zepchnięci w cień przez artystów rokokowych, chętnie oskarżali ich o zły gust, niemoralność i psucie obyczajów. Bulwersowano się obrazami ulubionego artysty madame de Pompadour François Bouchera, malującego nagie, zarumienione dziewczęta leżące na sofach z szeroko rozłożonymi nogami. Oskarżano go o portretowanie w ten sposób również żony: oznaczałoby to zatarcie różnic między „porządnymi” kobietami a kokotami, nieskrępowane szerzenie rozpusty.
Moralistów złościł też nieco młodszy od Bouchera Fragonard. Jeden z najsłynniejszych obrazów tego malarza przedstawia huśtającą się młodą kobietę i leżącego w krzakach mężczyznę, który usiłuje zajrzeć jej pod spódnicę. Dama jest typową reprezentantką rokoka: nawet nie udaje zawstydzenia, przeciwnie, uśmiecha się do podglądacza i zalotnie zrzuca pantofelek. Również na obrazie zatytułowanym „Zasuwka” widzimy parę gotową poddać się namiętności: półprzytomna kobieta obejmuje ściskającego ją mocno w pasie mężczyznę, zamykającego drzwi od wewnątrz, by kochankowie nie zostali zaskoczeni in flagranti. Nie najmocniejszą przeciwwagę dla takich płócien stanowiły płótna artystów takich jak Chardin, którzy zamiast figlujących w łóżku arystokratek portretowali ich zmęczone służące obierające rzepę albo piorące bieliznę.
Komu sprzykrzyli się francuscy libertyni, mógł pojechać do Anglii. Tamtejsze protestanckie społeczeństwo nie pochwalało rozpasania i jeśli je nawet malowało, to z reguły ku przestrodze. Chyba najlepszym przykładem jest cykl obrazów Williama Hogartha zatytułowany „Modne małżeństwo”. Oglądamy dzieje młodej pary żyjącej na modłę francuską: małżonkowie są sobie obojętni, romansują na prawo i lewo, leczą choroby weneryczne, całymi nocami balują, a za dnia kupują kolejne sprośne rzeźby oraz malowidła tudzież uprawiają hazard. Kończą marnie: mąż ginie zadźgany przez kochanka żony, która wkrótce potem popełnia samobójstwo. Czy prowadzący hulaszczy tryb życia arystokraci poczuli się ostrzeżeni przez angielskiego zgryźliwca? Raczej wzruszyli ramionami. Nie było powodu do niepokoju, rewolucja francuska popsuła wszystkim zabawę dopiero czterdzieści pięć lat później.
Marta Słomińska