18.10.2016 r. odbyło się spotkanie z p. Anną Reichert, zatytułowane „Edmund Wierciński: aktor, dyrektor czy reżyser?”
W cyklu „Dwudziestolecie międzywojenne w Warszawie: artyści znani i nieznani – kino, teatr, muzyka” 18.10.2016 r. odbyło się spotkanie z p. Anną Reichert, zatytułowane „Edmund Wierciński: aktor, dyrektor czy reżyser?”
Śmiertelny wróg realizmu
Edmunda Wiercińskiego trudno było pomylić z innym aktorem. Bardzo szczupła twarz, wysokie czoło, wielkie oczy, wyjątkowo grube wargi: to zdecydowanie nie była fizjonomia amanta, niewątpliwie jednak robiła wrażenie i zapadała w pamięć. Pasowała do ról postaci nie z tego świata, podstępnych demonów albo natchnionych proroków. Nie przypadkiem dwie najlepiej zapamiętane role Wiercińskiego to ksiądz Piotr w „Dziadach” i Szatan z „Kordiana”.
A zatem niebo i piekło, nie prozaiczna ziemia. Nic dziwnego, że gdy Wierciński zaczynał karierę aktora, wszystkie warszawskie teatry: Polski, Mały, Rozmaitości – wydawały mu się zbyt zwyczajne. Najmniej zastrzeżeń miał do „Reduty” Osterwy, gdzie też wkrótce zaczął grać. Po trzech latach powierzono mu już kierownictwo pracy, wkrótce potem poślubił również występującą w „Reducie” Marię Serkowską. Niestety teatr Osterwy rychło zbrzydł Wiercińskiemu: zbyt wiele było tam naturalizmu. „Tęsknię do barw, form, konstrukcji” – zwierzał się aktor żonie. „Zresztą ja w ogóle jestem śmiertelnym wrogiem realizmu w sztuce”. Postanowił sam spróbować reżyserii, debiutował „Snem” Felicji Kruszewskiej. Postawił na ekspresjonizm, w rezultacie Osterwa skrytykował spektakl. Wkrótce miał kolejny powód do niezadowolenia: grupa aktorów uciekła z „Reduty” do poznańskiego Teatru Nowego.
Buntownikom przewodził Edmund Wierciński, który w Nowym mógł wreszcie rozwinąć skrzydła jako reżyser i eksperymentator. Bawił się światłem, kolorem, ustawianiem aktorów, nie bał groteskowych efektów. Potrafił oszołomić nawet tych, którzy od realizmu starali się trzymać jak najdalej. Witkacy, który oglądał swoją „Metafizykę dwugłowego cielęcia” w wydaniu Wiercińskiego, uciekł po drugim akcie i – jak później przyznał – przez pięć kolejnych dni nieustannie pił. Niestety przeciętny widz był jeszcze mniej wyrozumiały dla nowatorskich reżyserów aniżeli autor „Szewców”. Wierciński pożegnał się z Teatrem Nowym w roku 1928. Później wystawiał swoje coraz mniej szokujące sztuki między innymi w Łodzi, Krakowie, Katowicach i ponownie Warszawie. Nadal występował też jako aktor: szczególnie owocna okazała się współpraca z Leonem Schillerem.
Po wybuchu II wojny światowej Wierciński dokładał starań, by niemiecka okupacja nie zniszczyła polskiej kultury. Był współzałożycielem Tajnej Rady Teatralnej, w której prócz niego zasiadali Schiller i Bohdan Korzeniewski. Zorganizował z żoną teatr studyjny, w podziemiach Teatru Polskiego stworzył antykwariat, prowadził zajęcia w ramach tajnego nauczania. Niestety pogarszające się warunki życia fatalnie wpłynęły na zdrowie Wiercińskiego: zawsze był chorowity, a w dodatku nie miał szczęścia do diagnoz lekarskich. W 1942 roku mylnie rozpoznano u niego zapalenie płuc, które z czasem okazało się gruźlicą. Fakt, że Wierciński palił jak smok i pił ogromne ilości kawy, z pewnością nie pomagał w zahamowaniu rozwoju choroby. Kolejną cegiełkę dołożyła praca we Wrocławiu: tamtejsze wilgotne powietrze nie służyło choremu.
Po wojnie Wierciński nie czuł się już na tyle silny, by nadal występować w roli aktora. Skupił się na reżyserii. Miał dobrą rękę do aktorów: w jego sztukach debiutowali między innymi Tadeusz Łomnicki i Barbara Krafftówna. Wciąż jednak nie był ulubieńcem krytyków, a jego „Elektrę” zdjęto nawet z afisza, została bowiem zinterpretowana jako apoteoza powstania warszawskiego. Dawni koledzy, Schiller i Korzeniewski, odcięli się od Wiercińskiego. Reżyser nie poddawał się jednak i tworzył kolejne wybitne spektakle. Podziwiano jego „Cyda”, „Jak wam się podoba”, „Lorenzaccia”, którym blasku dodawała scenografia szczególnie przez Wiercińskiego cenionej Teresy Roszkowskiej. Niestety pięć miesięcy po premierze „Lorenzaccia” Wierciński już nie żył. Zaledwie pięćdziesięciokilkuletniego artystę, który – jak pisał Eugeniusz Krasiński – postawił sobie za cel „nie wzruszać, ale wyzwalać siły moralne człowieka”, w 1955 roku pokonały połączone siły gruźlicy i nowotworu.
Marta Słomińska